Żyjemy w epoce postpolityki. Parlament to zbieranina cudaków, celebrytów i intelektualnych miernot - słowem średnia statystyczna społeczeństwa albo i gorzej. Wszystko rozgrywa marketing, PR i pieniądze. Idee zostały wypłukane, pojęcia to puste dźwięki. Takim pojęciem jest faszyzm. O tyle jednak istotnym, że notorycznie używanym jako oręż walki przez żandarmów politycznej poprawności. Co z tego wynika, że naboje z napisem faszyzm są ciągle wystrzeliwane w środowiska narodowe?
Nie da się ukryć, że każdy system kreuje swoistą nowomowę. Śmiejemy się nieraz z nowomowy z czasów PRL-u, ale obecna demokracja w wersji III RP nie wiele tutaj ustępuje. Jednym z jej znaków firmowych jest szastanie pojęciem faszyzmu, mającym stygmatyzować i oczerniać polskich nacjonalistów. Te głosy i lamenty wykrzykiwane są głośniej wraz z naszymi sukcesami. Ukazując groteskowość całej sytuacji chciałbym przywołać dwa znamienne cytaty - inne niż znana słynna dyrektywa Stalina, nakazująca oponentów nazywać w kółko faszystami bądź antysemitami. Ją wszelkiej maści lewicowcy i demoliberałowie wykonują ze sporą pieczołowitością.
Autorem pierwszego jest Georg Orwell, a opinia ta została wyrażona w 1944 roku:
Spośród wszystkich pytań, które
w dzisiejszych czasach pozostają bez odpowiedzi, być może
najważniejsze brzmi tak: „Co to jest faszyzm?... Czemu więc nie
mamy jego jasnej i powszechnie uznanej definicji? Niestety, takiej
definicji nie będzie, przynajmniej jeszcze teraz. Wyjaśnienie,
dlaczego, zabrałoby zbyt wiele czasu, ale przyczyna jest przede
wszystkim taka oto: nie sposób zdefiniować prawidłowo faszyzmu bez
powiedzenie głośno o sprawach, o których ani faszyści, ani
konserwatyści, ani też socjaliści jakiegokolwiek odcienia, nie
chcieliby wspomnieć. Wszystko, co można w tej chwili uczynić, to
używać słowo „faszyzm” nieco bardziej oględnie, nie zaś –
jak to się zwykle praktykuje – degradować je do rangi wyzwiska.
Minęło niemal 70 lat od tych słów, a pojęcie to występuje ciągle właśnie w charakterze pustego epitetu używanego w retorycznej walce politycznej.
Drugi cytat pochodzi z czasów nam bliższych, a mianowicie z 1991 roku. Jego autorem jest Zeev Sternhell. politolog z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie.
Emocjonalna treść tego wyrazu
przyczyniła się przez długi czas do zaciemnienia owego pojęcia,
które przede wszystkim nigdy nie było zbyt jasne Kiedy Mussolini i
Leon Blum, Franklin D. Roosevelt, Franco i José
Antonio, Codreanu, Piłsudski, Henri de Man, Joseph Mc Carthy i
Charles de Gaulle, każdy i wszyscy po kolei byli obdarzani
etykietkami: faszysta, cóż wówczas mógł faszyzm oznaczać? I
tak, długo jak socjaliści byli komunistom znani jako
socjalfaszyści, podczas gdy pruscy junkrzy, włoscy konserwatyści
albo francuski ruch Ognistego Krzyża byli piętnowani jako faszyści
przez tych samych ludzi, których Togliatti, Thorez i Thällman
demaskowali jako faszystów, jak było możliwe, nawet dla większości
politycznie doświadczonych ludzi rozpoznać, co faszyzm w
rzeczywistości oznacza. ?
Najgorsze jest to, iż owa zmowa polegająca na "zaczarowaniu" tego pojęcia zazębia się i wzajemnie przenika z dyskursu publicystycznego i naukowego.
Jednak jaki wniosek nasuwa się ze
stwierdzonego nie od dziś mętliku pojęć funkcjonującego w obiegu
publicznym, a zaistniałym nie przypadkowo, lecz mającym konkretne
destrukcyjne zastosowanie. Wniosek na chwile obecną. Otóż dzisiejsza
młodzież, ale także całe społeczeństwo, obraca się w pewnym "mroku" pojęć będąc dodatkowo otoczona "zaroślami" bierności. Nie widzi dokładnie miejsca w którym się
znajduje jako jednostka i społeczność, nie może samemu znaleźć
twardego gruntu świadomości, a zarazem ścieżki wyjścia z owego "mroku". Nie znajduje jej ponieważ, ciągle do około słyszy „dziwne”
głosy, które gdy tylko robi parę kroków w daną stronę straszą ją choćby podnoszonym tutaj faszyzmem. Nie jest to odgłos jedyny.
Zagubiony człowiek pośród „mroku” i „zarośli” słyszy
również ciągle o rasizmie, ksenofobii, nietolerancji i
antyeuropejskości itp. Nie rozprawiając o tych kolejnych
głosach-sloganach przejdźmy do usytuowania nas w tym wszystkim.
Otóż widać wyraźnie, że jako narodowcy niesiemy
temu zagubionemu człowiekowi pomoc – niesiemy światło prawdy
przeciw fałszu, zwalczamy swym czynem bierność. Dlatego
symptomatyczne jest, że im bardziej nasze światło się jaśniej
tli (od drobnej iskry kiedyś, do wzrastającego płomienia) tym głośniejsze
są głosy z otchłani o kolejnych faszyzmach. Im bardziej nasz czyn
wytycza nowe ścieżki i drogi wyjścia, tym silniej się je tamuje
antyofertą współczesności. Ilu już się tak udało wyzwolić, a
ilu wciąż czeka zagubionych bądź zatwardziale wierzy owym głosom,
tego nie zliczymy. Z pewnością bilans ciągle jest dla nas skromny.
Ważne, żeby w końcu przestać się przejmować tymi epitetami i
łatkami do nas przypisywanymi. Faszyści? A niech tym pustym
pojęciem żonglują i biją na żałosny alarm (szczególnie, że
patrząc kto to robi, miano to staje się gloryfikacją). Trwając w
wierze, że ten głos w końcu straci swój nędzny hipnotyzujący
urok niczym zdarta płyta, naszym orężem powinien być właśnie
realny czyn wśród zagłuszonych i skrępowanych rodaków.
I na koniec Jan Mosdorf:
Nie jesteśmy faszystami, ani hitlerowcami, przede wszystkim dlatego, że jesteśmy ruchem czysto polskim, nie potrzebujemy obcych wzorów.
Zatem nieczuła na demonizujące szczekanie o rzekomym "faszyzmie", narodowa karawana jedzie dalej.